Praktycznie przez cały tydzień myślałem o napisaniu posta. Ze względu na dużą ilość najróżniejszych emocji i ze względu na fakt, że ten tydzień należał do tych gorszych. W sobotę praktycznie wegetowałem, ale miałem humor na dostatecznie pozytywnym poziomie i nie chciałem myśleć o tym wszystkim i schodzić poniżej poziomu 0. Jednak nadal miałem ochotę coś napisać stąd mój post tematyczny. Ktoś mógłby powiedzieć, że mocno się rozpisałem, ale to i tak nie jest szczyt moich możliwości. Kiedy mam przypływ weny mogę pisać przez pół dnia na jeden temat, a post byłby jakiś 3 razy dłuższy. Myślę, że takowe posty będą pojawiały się częściej.
Jak już mówiłem ten tydzień nie był szczęśliwy, ale nie uważam go za mega straszny. Mogło być gorzej. Mimo faktu, że powróciły problemy o podstawie nerwicowej. Tak. Jestem już pewny to nerwica lękowa. Wiele na to wskazuje chociażby auto-nakręcanie choroby, czy działanie leków na stres. Jednak nie chcę o tym teraz pisać, ponieważ już poruszałem ten temat, a póki nie będę miał diagnozy lekarskiej nie chcę za bardzo się zagłębiać. To schorzenie o podstawie psychologicznej praktycznie nakręca się samo, więc myślenie o tym, czy czytanie pogarsza sytuację. Znam już podstawy, które powinny pomóc mi nie bać się lęku i ta wiedza musi mi wystarczyć. Strach przed lękiem, brzmi to paradoksalnie, ale taka prawda. Na początku nawet mały stres powodował, że myślałem o tym wszystkim coraz bardziej i bardziej, stres wzrastał, a z tym objawy. Błędne koło. W tym tygodniu miałem kilka ataków o podstawie odruchu wymiotnego jeden z nich zakończył się, po raz pierwszy prawdziwym pawiem. Jednak sam tego chciałem. 5 odruchów wymiotnych nie pomogło, a stres wzrastał co za tym idzie postanowiłem, że jeżeli rzygnę będzie najrozsądniej. I zadziałało. Po tym upadłem na podłogę, na której spędziłem kilka minut. Dopiero wtedy pozbierałem się i odpisałem Kotori. To właśnie z nią wtedy rozmawiałem o cięciu się, cierpieniu, śmierci... To właśnie myśl, że mogę ją stracić, myśl, że kiedy ona zniknie znowu będę sam, że znowu będę się bał chodzić do szkoły nakręcił moją psychikę i tak to zaowocowało. W mojej głowie znowu pojawiły się myśli o śmierci. Znowu myślałem o tym jak zginąć, żeby bliscy nie cierpieli, żebym mógł zniknąć... Pomyślałem nawet o zbiorowym samobójstwie... To straszne. 2 dni później pomyślałem, że nie mogę zginąć. Nie mogę zniknąć, ponieważ to znaczyłoby, że męczyłem się niepotrzebnie, że moje życie nie miało sensu. Chcę zginąć ratując kogoś. Nie wiem jak, ale wiem że jeżeli będę miał skoczyć pod pociąg ratując dziecko zrobię to, jeżeli zobaczę drechów kopiących kogoś, rzucę się mu na pomoc. Przynajmniej tak wtedy pomyślałem. Jestem świadomy swojego tchórzostwa i nie wiem czy tego dokonam kiedykolwiek. Dodatkowo poczytałem na temat oddania organów. Kiedy tylko skończę 18 zapisuję się na listę dawców. Chociaż po śmierci przydam się komuś. Mam nadzieję, że ta osoba nie zmarnuje życia...
W zeszłym roku objawom nerwicy towarzyszyła derealizacja. Nie chcę mi się opowiadać na czym polega zwłaszcza, że już to pisałem. Niestety nie wiem kiedy i nie ogarnąłem porządnie tytułu, więc nie odnajdę tego. W skrócie derealizacja – zaburzenie psychiczne określające różnego rodzaju odczuwanie zmian otaczającego świata. Osoba dotknięta derealizacją ma poczucie jakby otaczający ją świat był w jakiś sposób zmieniony, nierealny, oddalony... Charakterystyczne w dużym stopniu przy schizofrenii i w mniejszym przy nerwicy. Jest to coś strasznego, męczyłem się, jedynym ukojeniem był blog i... pisanie z Niką. Zabawne... Na szczęście tym razem "choroba" ta nie męczy mnie prawie w cale. Kiedy jestem już bliski popadnięcia w nią myślę o Kotori... O tej prawdziwej Kotori, a nie jak w tamtym roku o literkach pojawiających się na ekranie monitora. Nie jest to kolejny obraz osoby w mojej głowie, tylko realna osoba, której na mnie zależy. Dlaczego nie rozmawiałem z Niką w szkole, mimo że chodziliśmy do jednej klasy i widzieliśmy się codziennie? Byłem aż tak bardzo nieśmiały? A może dlatego, że to nie była ta sama Nika, którą tak dobrze poznałem przez sieć, którą stworzyłem w mojej głowie... Kiedy pokazałem bloga Kotori bałem się, że dojdzie do takiej samej sytuacji jak w wypadku Niki, ale tak się nie stało. Moje uczucia względem Kotori są stałe, niezmienne... Kocham ją. Tak małe stworzenie dało mi dowód na to, że nasz świat jest prawdziwy, a ja jestem potrzebny. Może dlatego tak dążę do kontaktu z nią, chcę zagłębić się w ten świat, chcę czerpać z niego miłość i szczęście. Przecież to jest najważniejsze.
Znowu zacząłem stresować się szkołą, ocenami... Mam problem z jedzeniem. Rano nie mogę niczego przełknąć, obiad jadam w porcji 1/4 tego co kiedyś, natomiast w nocy jem dużo, ale same rzeczy typu chleb z masłem... W wakacje ważyłem 68 kg. dzisiaj jest to już 59,5... Schudłem prawie 9 kg w ciągu 2,5 miesiąca... Jestem coraz wyższy, coraz bardziej tracę na wadzę, prawie nie jem owoców i warzyw. Już teraz rano i wieczorem połykam po 5 tabletek. Witaminy i na odporność. Jeżeli nie ogarnę organizmu to źle to się skończy...
W ciągu tego pół roku zmieniło się wiele. Nie tylko w moim charakterze i podejściu do świata, ale także w potrzebach (?). Nie oszukujmy się, kiedyś byłem mega zboczony. Nadal walę zboczonymi tekstami w towarzystwie itd. jednak to nie jest to samo. No obu blogach pisałem o masturbacji jak o czymś zwyczajnym, normalnym, codziennym, jak o czymś bez czego nie wyobrażam sobie życia... Dzisiaj moje podejście się zmieniło praktycznie całkowicie. Zacząłem postrzegać to jako rzeczywisty grzech, nie jako coś wymyślonego przez klerów. Dzisiaj widząc, że dziewczyna z klasy ubrała duży dekolt nie myślę "O! Będę miał na co patrzeć na matmie." tylko "Boże, znowu ubrała się jak kurwa.". Nie wiem z czego to wynika, może z dojrzałości, może z presji społeczeństwa, psychiki, a może z faktu, że zawiodłem się na wielu rzeczach.
Wyżej piszę o grzechu... Nadal jestem zawieszony... Nie wiem co myśleć o tym wszystkim. Gdzie jest mój Bóg? Długo nie wracałem do tego tematu i nic się nie zmieniło. Nadal chciałbym wierzyć, ale całkowicie straciłem Boga z oczu. Oślepłem... Mimo to modlę się. Modlę się codziennie. O co? O nic. Ojcze nasz... raz, czasami drugi, czasami Zdrowaśka... To taki odruch powiedzmy bezwarunkowy. Zbliżając się do łóżka zamiast się położyć klękam do modlitwy. Kiedy zaczynam się modlić i przypominam sobie "Przecież nie wierzę w Boga.", kładę się spać to nie mogę zasnąć, cały czas mam świadomość, że o czymś zapomniałem, że nie zrobiłem czegoś ważnego... Dlaczego moja wiara wisi w nieważkości... Ani w jedną, ani w drugą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz